Po sobotniej kąpieli, wyspani, w niedzielny poranek kraśniczanie rozpoczynali realizowanie planu typowego dla tego dnia. W dużej części rodzin mieszkających w dawnym Fabrycznym niedzielę rozpoczynał przemarsz przez pola do kościoła w Urzędowie. Były dwa podstawowe powody, dla których wybierano podkraśnicką miejscowość i tamtejszy kościół. Pierwszy to względy finansowe. Do Kraśnika Lubelskiego, gdzie również można było uczestniczyć we mszy, jeździły z Fabrycznego autobusy PKS. Dla kilkuosobowej rodziny przejazd w każdą niedzielę PKSem stanowił niemały wydatek. W rodzinach robotniczych żyło się oszczędnie, przyglądano się każdej wydawanej złotówce. Drugi powód to nieliczne kursy. Autobusy SAN lub JELCZ nie były przecież z gumy, panował w nich ogromny tłok. Uruchomienie w roku 1975 komunikacji miejskiej poprawiło połączenie obu Kraśników, cena przejazdu stała się akceptowalna, mieszkańcy Fabrycznego zaczęli więc bywać częściej na mszy po sąsiedzku.
Takim pasjom naszych rodziców, jak grzybobranie czy wędkowanie nie będę poświęcał miejsca, gdyż były, są i zawsze będą. O tym, że chodzenie na grzyby było bardzo popularne świadczyły korale suszących się grzybów, wieszane na balkonach. Dziś ten obrazek jest rzadziej spotykany.
Po powrocie z kościoła matki zabierały się za gotowanie niedzielnego obiadu, który z reguły był dwudaniowy, z deserem, jakim był najczęściej budyń lub kisiel. Pierwszą czynnością było zagniatanie i wałkowanie ciasta, żeby podeschło przed pocięciem na drobne kawałki. Kupowanie makaronów do rosołu czy pomidorowej, które w niedzielę były w niemal każdym robotniczym domu, to luksus, jaki pojawił się w latach 80. Wcześniej wyrób klusek do zupy był obowiązkiem naszych mam.
W niedzielne poranki, po powrocie z kościoła, ojcowie chodzili z małymi dziećmi na poranek do kina METALOWIEC, o godzinie 11.00, lub przeglądali tygodniki. Telewizję przed obiadem mało kto oglądał, z reguły emitowano transmisję z ligowego meczu bokserskiego lub coś w tym rodzaju. Po rodzinnym obiedzie oglądało się za to Bonanzę lub organizowało wspólne wyjście na spacer. Wielu mężczyzn szło na mecz piłki nożnej. W tamtych czasach spotkania STALI oglądało kilka tysięcy osób. Warto podkreślić, że chodziło się nie tylko na występy pierwszej drużyny, wielu entuzjastów miały spotkania drugiej drużyny STALI i juniorów. Po pierwsze dlatego, że poziom rozgrywek ligowych był zdecydowanie wyższy, także w niższych klasach rozgrywek i lig juniorskich, a po drugie, nie było zbyt wielu alternatywnych zajęć.
Nieliczni odwiedzali po meczu restaurację STYLOWĄ lub szli do, jak to wówczas mówiono, „lasu za kulturę”. W lesie za Zakładowym Domem Kultury, w niedzielę po południu, było bardzo gwarno. W jakiś sposób trzeba było przecież przeanalizować mecz i utrwalić poszczególne akcje w pamięci.
Bliżej wieczora wielu rodziców przeglądało zeszyty i sprawdzało postępy w nauce. O ile wszystko było w porządku, dzieci mogły w nagrodę obejrzeć Robin Hooda lub wyjść na dwór, spotkać się z kolegami. Starsi chodzili z przyjaciółmi na wieczorne seanse do kina.
W latach 60. nie w każdym domu był telewizor. Wieczorne seanse często oglądano wspólnie z sąsiadami z uboższych rodzin, co kończyło się wypaleniem kilku „Sporciaków” i rozmowami, najczęściej o tym, co dzieje się w rodzinie lub życiu wspólnych znajomych. Omawiano też niesprawiedliwe układy w zakładach pracy. Dziś często niezgodnie z prawdą twierdzi się, że ludzie bali się rozmawiać o nieprawidłowościach i krytykować realia stworzone przez jedyną, słuszną partię polityczną, PZPR. (Mirosław Sznajder)
Zdjęcie: Restauracja STYLOWA w Kraśniku
