autor: Mirosław Sznajder
“Życie Kraśnika” nr 3
Życie Kraśnika Fabrycznego przez lata organizowała syrena fabryki łożysk. Dziś jest mniej słyszalna, czasami nawet wcale, ale przed laty była o wiele mocniej „podkręcona”.
O 6.30 pojawiał się pierwszy sygnał fabrycznej syreny, taki na rozbudzenie, ten o 7.00 informował, że zaczął się dzień pracy.
Po co był ten pierwszy, tak zwany „gwizdek”. Był to „spadek” po pionierskich latach 50. Wówczas nie każdy miał już zegarek i rzeczywiście sygnał o 6.30 mógł informować, że nadeszła pora wyjścia z domu. Wielu przyjechało do Kraśnika Fabrycznego z małych miejscowości, byli ubodzy i dorabiali się od dosłownie zera. Zegarek nie był dla nich towarem pierwszej potrzeby. W dynamicznie rozwijającej się miejscowości przemysłowej, na początku lat 50. mieszkania były przydzielane „od ręki”. Stanowiły zachętę do osiedlania się tu. Młode małżeństwa, bo dla nich były przydziały mieszkań (dla singli miejsca w hotelach robotniczych) wprowadzały się do „gołych ścian”. Z reguły pierwszym kupionym – oczywiście na raty – meblem był tapczan (wersalka to był drogi luksus). Kolejnym zakup to masywna szafa dębowa, na stół i krzesła trzeba było poczekać.
Moi rodzice często wspominali lata 50, kiedy zegarek był w Kraśniku Fabrycznym „rarytasem”. W pierwszej kolejności przydział na zakup szwajcarskiej Delbany bądź Atlanty mieli tzw. przodownicy pracy. Jak inni radzili sobie wtedy, gdy nie każdy miał czasomierz, a życie wymagało punktualności? Różnie. Zegarek mógł mieć sąsiad i wystarczyło do niego zapukać. Rzeczą zupełnie naturalną było zatrzymanie kogoś na ulicy i zapytanie o godzinę. W niewielkim budynku przy ulicy Wyszyńskiego (w latach 60. i 70. był tam zakład fryzjerski Żurawia), od lat już nie wykorzystywanym, w latach 50 znajdowała się podstacja transformatorowa. W pomieszczeniu firmy energetycznej zdobił ścianę duży zegar. Ludzie często, nawet wcześnie rano, szli pod budynek, by przez okno zobaczyć jaka jest dokładnie godzina. To wystarczało, nauczyli się „czuć czas” i tak wykonywać poszczególne czynności poranka, żeby po sygnale o 6.30 wyjść do pracy.
Między 11.00 a 11.15 tzw. „fabrykanci” jedli śniadanie, co głośno oznajmiała syrena fabryczna. Śniadanie składało się przeważnie z dwóch grubych kromek chleba posmarowanych smalcem ze skwarkami własnego wyrobu, margaryną, rzadziej zaś masłem wzbogaconym wędliną. Szynka czy baleron to był w latach 60. i 70. przysmak spożywany tylko przy okazji świąt. Kanapki dla siebie i ojca, mama zawijała w starą gazetę, szary papier opakunkowy rzadziej zaś w papier śniadaniowy. Ten jednak był zawsze mocno pognieciony i już przesiąknięty tłuszczem. Po zjedzeniu kanapki papier był bowiem składany w kostkę i przynoszony do domu, w celu ponownego, wielokrotnego zresztą, wykorzystania. Robiono tak nie z oszczędności, ale z przymusu. Papier śniadaniowy przez wiele lat, podobnie jak toaletowy, był towarem deficytowym. Dzięki temu, w początkowym okresie PRL, przeczytana przez domowników TRYBUNA LUDU miała różnorakie wykorzystanie.
