Brak różnorodnego sprzętu sportowego, oczywiście komputerów, mniejsza oferta gier planszowych, powodował że dzieci musiały wykazywać się pomysłowością, by spędzać czas miło i wesoło.
Zabawy w latach 60. i 70. bardzo często nie tylko wypełniały czas, bywały też bardzo pożyteczne, rozwijały fizycznie i umysłowo, poprawiały refleks i pozwalały obcować z przyrodą.
Wspólne wyjście chłopców i dziewcząt poza miasto wiązało się z przyjemnym pobytem w lesie i często kończyło na tzw. „końskich dołach”, starym wyrobisku piachu budowlanego, w którym kiedyś chłopi zakopywali padnięte konie. Po latach kości, głównie czaszki, zostały wykopane, leżały na wierzchu. Stąd taka nazwa miejsca. Na końskich paliło się w lecie ogniska oraz organizowało rożne zabawy, gdyż było to miejsce bezpieczne. Jedną z nich było skakanie do wyrobiska, a długi lot w dół sprawiał ogromną frajdę. Może nie taką, jak skoki narciarskie, ale było w tym dużo fantazji i uciechy. Wyrobisko było bardzo głębokie, więc startując wspólnie z samego dołu można było rywalizować, kto szybciej wydostanie się na górę, po ciężkim podłożu.
Jak ognisko, to musiały być i kartofle, nie zawsze brane z domu. Wstyd powiedzieć, ale podbierało się je z pobliskich pól, wyciągając z ziemi, spod krzaków, rękami.
Tego rodzaju niegrzecznych pomysłów było więcej. Nie każda zabawa była miła i pożyteczna. Głównym elementem popularnych w tamtym czasie ołówków ze zmiennym wkładem grafitowym były długie, metalowe rurki. Te właśnie rurki napełniało się ryżem i strzelało w czyimś kierunku. Zabawa nie stwarzała większego niebezpieczeństwa, byli jednak tacy, którzy strzelali z rurek wykorzystując plastelinę. Ta wbijała się we włosy, sklejała je i dlatego taka rozrywka była przez nauczycieli tępiona.
Równie nieprzyjemnych, a nawet niebezpiecznych zabaw było więcej. Co drugi chłopak nosił wówczas procę w kieszeni. Do zrobienia procy służyły widełki zrobione z drzewa oraz długa guma, którą cięto na wentyle do kominków w rowerach lub gumowe podkładki wykorzystywane w pasteryzacji owoców w słoikach. Dobrze, jeżeli strzelanie z procy kończyło się na celowaniu do drzew. Niektórzy miewali inne pomysły.
Do innego rodzaj gumki, od majtek, przyszywano guzik, na końcu zaś mocowano pinezki. Ten około 10 centymetrowy kawałek gumki, pod osłoną nocy przybijano pinezkami do rogu ramy szyby mieszkań na parterze. Odciągnięcie i puszczenie powodowało stukot w szybę, niekoniecznie możliwy do rozpoznania w mieszkaniu. Zabawa polegała na obserwowaniu z daleka, jak ktoś podchodzi do okna, otwiera je i szuka przyczyny.
Obserwowanie reakcji ludzi lubili też dowcipnisie, którzy wykładali na chodnik portfel z doczepionym sznurkiem. Była to stara zabawa, znana nie tylko w Kraśniku.
Strzelano nie tylko z rurek czy proc. Z grubego drutu robiono widełki, przywiązywano do nich cienką gumę i strzelano z papierowych haceli. Były też inne, mało rozsądne pomysły. Tego rodzaju zabawy zwalczano w szkołach. Nauczyciele robili przegląd kieszeni w celu likwidowania „sprzętu” do strzelania, często powiadamiali rodziców. Dziś coś takiego nie jest możliwe, zaglądanie dzieciom do kieszeni jest przecież niezgodne z prawem. Nikt też nie bawi się w tak niemądre zabawy. Sprzęt do strzelania robiło się także z drewnianych spinaczy.
Żeby cykl wspomnień na temat podwórkowych zabaw zakończyć optymistycznie warto wspomnieć o latawcach, które robiło się bądź z kalki kreślarskiej, bądź grubszego pergaminu. W sklepach sieci harcerskich można było kupić różnego rodzaju i grubości listewki, do tego wspomniany papier, mieć pomysł i latawce przyczepione do szpagatu, fruwały nad podwórkami. (Mirosław Sznajder)
