W pierwszych dziesięcioleciach PRLu nie każda rodzina mogła sobie pozwolić, by wysłać dziecko na kolonie czy obóz. Dużo dzieci i nastolatków spędzało więc wakacje w mieście organizując w różny sposób czas wolny od nauki.
Największym powodzeniem cieszył się oczywiście kraśnicki basen, który w ciepłe dni był oblegany. W niedzielę na basen przychodziły całe rodziny, dlatego trudno było znaleźć wolny kawałek trawy na rozłożenie koca. Kto nie lubił basenowego zgiełku wybierał miejsca zaciszne. Zwolenników spokojnego odpoczynku na kocach w latach 60-tych kusiła „Słoneczna Polana”, która jednak na początku lat 70-tych została zagospodarowana. Zrobiono z niej w czynie partyjnym coś w rodzaju parku miejskiego, miała tam być nawet musza koncertowa, by krótko po tym cały ten obszar ogrodzić, wprowadzając zakaz przebywania, ponieważ był to teren nad ujęciem wody pitnej.
W czasach PRL popularnym miejscem wypoczynku i opalania się były dachy bloków. W ciepłe soboty i niedziele, na niektórych dachach przebywało po kilka osób. Opalano się grając w karty lub warcaby. Nikt wówczas nie myślał o dziurze ozonowej, nie słyszał o kremach z filtrami ochronnymi. Dla uzyskania ładnego efektu smarowano się kremem Nivea. W ostatnich latach temperatury są wyższe niż przed 30 laty, dlatego dziś trudno uznać przebywanie na rozgrzanym dachu, z zapachem topniejącej smoły w nosie za przyjemne. Zmotoryzowane społeczeństwo szuka wypoczynku poza miejscem zamieszkania.
W upalne dni na ulice miasta wyjeżdżała polewaczka, która silnym strumieniem wody schładzała rozgrzany asfalt. Przejazd polewaczki był ogromną frajdą dla dzieci, które wybiegały przed nią i stawały na skraju chodnika, żeby zostać polanym orzeźwiającą wodą. Po przejeździe polewaczki w powietrzu unosił się ozon i przez krótką chwilę życie stawało się przyjemniejsze.
Pomysłów na spędzanie czasu w dni pochmurne też nie brakowało. Odbywały się wycieczki do lasu lub na tzw. końskie doły, gdzie skakało się w dół, do głębokiego wyrobiska. Na końskich dołach paliło się też ogniska, gdyż było to miejsce bezpieczne. Z pobliskich pól podkradano ziemniaki, które piekło się w popiele lub na kiju.
Nie wszyscy chodzili do lasu palić ognisko i piec kartofle czy kiełbasę. Miłośnicy silniejszych wrażeń wiedzieli, gdzie z reguły umawiają się z dziewczynami starsi chłopcy. Podglądaczy dorosłego życia nie było wielu, niemniej i tacy się zdarzali.
Wieczór to była pora uczty jabłkowej. Przez lata jabłonie rosnące wzdłuż ulicy Lenina bardzo obficie owocowały. Nie były to owoce skażone spalinami, bo do lat 80-tych przez dzielnicę fabryczną częściej przejeżdżały furmanki, pozostawiające po sobie brązowe placki, niż pojazdy z silnikiem spalinowym. Ktoś wchodził na drzewo, trząsł gałęzią, reszta zbierała dojrzalsze owoce i z pełnymi kieszeniami szło się na ławkę pod blokiem, by do późnych godzin gadać, śmieć się i wygłupiać. (Mirosław Sznajder)
